W drodze do Larung Gar – część II – Chengdu

W wielkim skrócie… jestem jedną nogą w Chinach, Chengdu to stolica prowincji Syczuan, a drugą w Tybecie, mój hotel usytuowany jest w tybetańskiej dzielnicy, na południowy zachód od centrum miasta. Przyległe uliczki pełne są małych sklepów z buddyjskimi posążkami, thankami (buddyjskie malowidła na płótnie), malami (tybetańskie „różańce”) wraz mnóstwem innych dewocjonaliów oraz z odzieżą zarówno dla mnichów jak i świeckich, ale w tybetańskim stylu. Pełno tu także restauracyjek i herbaciarni.

W hotelowej jednoosobowej agencji turystycznej zakupiłem bilet autobusowy do Sertaru (231 yuan cena biletu + 2 yuan ubezpieczenie + 20 yuan prowizja). Za pośrednictwem sms’a dostałem specjalny kod, który uprawniał mnie do odbioru biletu na dworcu. Bilet miałem odebrać przed wyjazdem, ale postanowiłem zrobić to jeszcze tego samego dnia. W hotelowej recepcji na pytanie o taksówkę na dworzec pokierowano mnie do autobusu nr 82 za całe 2 yuan’y. Jechałem co prawda ok. 40 minut przez pól miasta… ale przecież mam czas…

Mała dygresja na temat chińskich autobusów. Trzeba mieć przygotowaną, odliczoną kwotę. Wsiadamy przednimi drzwiami obok kierowcy. Tam wrzucamy pieniądze do metalowej puszki lub jeżeli mamy „kartę miejską” przykładamy ją do czytnika. Bardzo podobną organizację znajdziemy w Londynie czy Hong Kongu, z tą jednak różnicą, że tutaj w Chinach nikt nie sprawdza ile wrzuciłeś. Wysiadanie odbywa się środkowymi i tylnymi o ile są drzwiami,

Na miejscu poszedłem do informacji dworcowej usytuowanej na środku wielkiej hali i pokazałem chińskiego smsa. Tam pokazano mi kierunek do wejścia na poczekalnię (odgrodzony barierkami teren hali dworcowej, którego wejście zaopatrzone jest w znane z lotnisk urządzenia do prześwietlenia bagażu). Ponieważ nie było żadnego miejsca gdzie mógłbym odebrać bilet wróciłem się i skierowałem od razu do rzędu normalnych kas dworcowych. Dojście do nich było wyznaczone metalowymi barierkami, a samo dostanie się do kasy było możliwe tylko poprzez wejście w kołowrotek. W ten sposób przy okienku mogła się znajdować wyłącznie jedna osoba. Kasjerka po przeczytaniu smsa znów pokazała mi kierunek, pod który wcześniej skierowała mnie informacja. To była duża, wolna przestrzeń hali dworcowej z wejściem do dużego samoobsługowego sklepu oraz kilkoma bankomatami wciśniętymi w rogu. Nie dałem za wygraną i zapytałem jeszcze raz, tym razem porządkowego przy wejściu na poczekalnię, a on pokazał mi ręką bankomaty… Wyglądały z daleka jak bankomaty. Dwa z pięciu nimi były, ale reszta okazała się automatami biletowymi. Na moje szczęście była tam „English version”.  Po wpisaniu kodu z smsa pokazała mi się tabelka z chińskimi znakami i moim imieniem „po naszemu” oraz przycisk „print ticket”. Tak stałem się szczęśliwym posiadaczem biletu do Sertaru. Następnego dnia rano 6:15 i 14 godzin w drodze…

To co uderzyło mnie w Chengdu to żebractwo. W ciągu półgodzinnego spaceru wśród Tybetańczyków i tybetańskich sklepików, a wieczorem na chodnikach rozkłada się dodatkowy bazarek, kilkakrotnie byłem zaczepiany i nagabywany przez żebraków… chińskich żebraków! Było to dość natarczywe i nie dotyczyło tylko mnie jako białasa, ale również miejscowych, szczególnie Tybetańczyków. Dałem kilka yuanów młodemu chłopakowi, który jeździł na czymś w rodzaju deskorolki ponieważ miał sparaliżowane nogi i nie chodził. On jako jedyny poprosił o datek uśmiechem, bez nachalności w stylu „należy się…”