W drodze do Larung Gar – część III – Sertar & Larung Gar

14. godzinna podróż minęła jako to 14. godzinna podróż. Jako tybetofila radował mnie widok stup, widok tybetański wiosek, flag modlitewnych oraz świątyń. To co mnie zaskoczyło, to kilkanaście wielokilometrowych tuneli przez góry skracających znacznie drogę. Autobus był pełny. Oprócz mnie jedynym białym był wysoki Kanadyjczyk w średnim wieku, Po kilku godzinach podróży zaczęły się kontrole policyjne. Podczas pierwszej policjant wszedł do autobusu rozejrzał się i wysiadł. Przy drugiej policjant trzymał małą ręczną kamerę i filmował wnętrze.  Przy następnej kontroli ja i Kanadyjczyk zostaliśmy poproszeni o wyjście z paszportami do polowego komisariatu w czymś jakby przyczepie kempingowej. Tam przeglądali nasze paszporty, sprawdzali wizy, robili zdjęcia telefonem. Wraz z nami w tą samą stronę jechał z Chengdu jeszcze jeden autokar, a w nim ekipa studentów Europejczyków. Dwóch Francuzów, dwie dziewczyny chyba Skandynawki oraz jeden Polak. Po trzech latach w Chinach całkiem swobodnie mówili po chińsku, a jeden z Francuzów miał dodatkowo niezwykły talent do nawiązywania kontaktów. Cały czas żartował z policjantami przez co kontrola była nowym, ciekawym doświadczeniem.

Przy następnej kontroli policjant po prostu zabrał nasze paszporty i kazał pozostać na miejscach. Po kilku minutach oczekiwania nasz kierowca zamknął drzwi i ruszył w dalszą drogę. Rzuciłem się od razu do przodu wołając stop! My passport! Zatrzymał się i zdziwiony patrzył na mnie jak na kosmitę. Dopiero wtedy obudził się także Kanadyjczyk. Kierowca i jego pomocni zaczęli gdzieś wydzwaniać po czym pokazali, że wszystko jest w porządku. W tym całym zamieszaniu jedna z pasażerek, młoda Chinka zapytała po angielsku gdzie są nasze paszporty, a odpowiedź przetłumaczyła kierowcom,  a potem przekazała, żeby się nie martwić, bo nasze paszporty odbiorą kierowcy z drugiego autokaru i przekażą w czasie wspólnego postoju. Dopiero przy trzecim postoju otrzymaliśmy nasze paszporty.

Ok. 19:30 dotarliśmy do Sertar, przez Chińczyków zwanego skrótowo Seda. Kilkanaście minut wcześniej mignął mi za oknem między wzgórzami znajomy ze zdjęć widok Larung Gar. Jeszcze wtedy nazwa Sertar i Larung Gar były dla mnie tożsame. Dopiero po dojechaniu na miejsce, inne niż przewidywałem, zamajaczył mi w głowie fragment opisu, na którejś z anglojęzycznych stron o miejscowości położonej kilkanaście kilometrów od Akademii. To właśnie był Sertar!

Kiedy wysiadłem z autobusu, zaskoczony miejscem, zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem i gdzie mam się skierować. Na moje szczęście Kanadyjczyk, dzięki pokazanej mu wizytówce mojego hostelu, zarezerwował tam również pokój. A mając chińską kartę w komórce i korzystając z gps wyznaczył trasę na miejsce, dzięki temu maszerując przez pół miasta dotarliśmy do … (Nazwa hostelu)

Hostel był właśnie w trakcie dobudowy poddasza więc był w permanentnym remoncie z wierceniem, skuwaniem i wszędobylskim pyłem włącznie. Pokój był brudny, pościel też niepierwszej czystości, ale tego się z Tybecie spodziewałem, nie wiem tylko z czego wynikała astronomiczna cena pokoju dwuosobowego.

Ponieważ temperatury w nocy spadały poniżej zera, a w tamtych rejonach nie zna się ogrzewania poza piecem kuchennym, łóżka wyposażone były w grube, ciepłe kołdry, puszyste koce, a pod prześcieradłem cud techniki „koc elektryczny”. Znałem już takie rozwiązanie znad jeziora Nam Co w środkowym  Tybecie. Po spędzeniu jednak pierwszego tygodnia w gorącym Bangkoku, a potem kolejnych dni w Hongkongu i ciepłym Chengdu temperatura w okolicach zera wydawała mi się makabryczna, a mój organizm mimo ciepłego ubioru dawał wyrazy dezaprobaty częstymi drgawkami. Pierwszą noc spędziłem mimo podgrzewanego materaca w ubraniu. Rano przez zasłony przedzierało słońce. Byłem prze szczęśliwy.

Bez śniadania, po wypiciu zaledwie herbaty z mlekiem poleciałem na główny plac miasteczka gdzie, jak wyczytałem w otrzymanym przy meldunku w hostelu mini przewodniku, miały swój postój miniwany kursujące do Larung Gar. Od razu zostałem namierzony przez czujne oko kierowcy zbierającego ekipę. Głośne: gare gare gare powtarzało się bez końca. Jak w większości azjatyckich państw, tak i tutaj jest zwyczaj zbierania pełnego składu samochodu przed odjazdem w trasę. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość, na ogół nie trwa do długo.

Ruszyliśmy, na początek asfaltówką, a od połowy drogi wyboistą szrotówkom, aby po ok 20 min wjechać do tego magicznego miejsca.

Już samo oglądanie zdjęć zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a teraz stanąłem przed całym jego majestatem oko w oko. Czerwone chatki poupychane między sobą jak domki krasnoludków, a w środku lśniące w słońcu złote dachy wielkich świątyń Akademii.

 *  *  *  *  *

Główną drogą zacząłem się wspinać do góry. Wysokość jednak mocno korygowała mój zapał. Co kilka, kilkanaście metrów musiałem przystawać i odpoczywać, a serce waliło jakby chciało wyskoczyć. W drodze mijali mnie mnisi i mniszki spieszące z wykładów lub na nie. Co jakiś czas spotkanie spojrzeń powodowało miły, szczery uśmiech, a nawet pozdrowienie. Czasami jednak też wyczuwalną wrogość, szczególnie ze strony mniszek. Pierwszy raz spotkałem się z tym ze strony mnisiej. Apogeum osiągnął ten stan w momencie robienia zdjęć. Mnisi najczęściej widząc aparat byli obojętni, a niektórzy zakrywali twarz ręką. W przypadku mniszek oprócz zakrywania dochodziło do machania rękoma oraz głośnego wykrzykiwania. Takie reakcje były nie tylko przy próbie zrobienia portretu, ale także przy fotografowaniu zabudowań lub życia codziennego. Nie mogłem tego zrozumieć. Podobną niechęć czuło się również od Tybetańczyków w Sertarze. Tak, jak w Lhasie czy ogólnie w środkowym Tybecie, a także w Ladakhu zawsze spotykałem się z sympatią, uśmiechem, życzliwością, tutaj na wschodzie czułem zawsze „czego ten obcy tutaj chce?”.

Po dotarciu na szczyt, podziwiając wspaniały widok z góry na dolinę, górną drogą dotarłem do zielonej mandali. Przepiękne miejsce. Złocenia mieniące się w słońcu jak pałac z bajki, Na górnym poziomie Tybetańczycy w swoich tradycyjnych strojach obchodzący budowlę zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, przekładający miedzy palcami lewej ręki paciorki mali (tybetański „różaniec”) i mamrocący pod nosem mantry.. Om Ma Ni Peme Hung, Om Ma Ni Peme Hung, Om Ma Ni Peme Hung, Om Ma Ni Peme Hung…  Na dole młynki modlitewne i znów rzesze Tybetańczyków krążących i obracających młynki… Om Ma Ni Peme Hung, Om Ma Ni Peme Hung. Obok, na małym placyku rząd cienkich materacy i kilka osób wykonujących pokłony w stronę zielonego pałacu. I znów widok, w pięknej panoramie, na czerwone, malutkie domki wypełniające szczelnie całą dolinę, na wspaniałe budynki Akademii ze złotymi dachami oraz kilka szerokich ulic jak arterie wielkiego organizmu… na pobliskich wzgórzach leżał jeszcze śnieg.

Następnego dnia od rana była przepiękna pogoda. Po szybkim śniadaniu (wołowina z makaronem po chińsku) pojechałem znów do Larung Gar. Tym razem wspiąłem się na wzgórze schodami w pobliżu dużego parkingu. Widok z każdym stopniem zapierał dech, wysokość i zmęczenie również. Na tym wzgórzu, na jego szczycie, było kolejne „święte” miejsce oznaczone tysiącami kolorowych flag modlitewnych zaczepionych na krzewach oraz w centralnym miejscu na wielkim maszcie. Panowała tam niesamowita cisza i spokój. Okrążyłem szczytowy maszt ciesząc się każdą chwilą.

Górną drogą przeszedłem, jak dzień wcześniej do pałacyku zielonej mandali. Tym razem już z góry zobaczyłem ludzi krążących na najwyższym poziomie. Obszedłem więc budowlę szukając sekretnego wejścia. Wychodzący i zakładający buty ludzie wskazali je. Na górze, przy schodach znajdowało się okienko gdzie obrażona na cały świat starsza kobieta kasowała za wejście. Zamiast pokazać mi choćby palcem cenę (1 yuan) wykrzykując pokazywała mi ciągle jakąś przyklejoną kartkę z chińskim pismem gdzie nie było ani jednej cyfry, która pozwoliła by mi się zorientować, Na początku myślałem, że krzyczy na mój aparat. W końcu wyciągnąłem portfel i pokazałem jej do wyboru banknoty, Udało się. Na tym górnym poziomie znajdowało się w okręgu mnóstwo małych, przepięknie kolorowych rzeźb strażników oraz boddisatwów, również w formach zjednoczenia z partnerką.

Wróciłem do hotelu szczęśliwy, z aparatem pełnym zdjęć, z wypiekami od słońca i wrażeń. Następnego dnia, kiedy odsłoniłem zasłony, zobaczyłem krajobraz pokryty śniegiem, domy, ulice… a kiedy dodatkowo sprawdziłem prognozy pogody dla całego regionu przewidujące na kilka następnych dni deszcz ze śniegiem, śnieg i nocny mróz postanowiłem wracać do Chengdu…