Magiczny dzień w Baganie – Myanmar

W autobusie, na trasie Mandalay – Bagan, usiadł obok mnie młody facet z ogoloną jak moja głową. Jak się szybko okazało był Rosjaninem. Wiózł ze sobą duży, bardzo stabilny statyw fotograficzny, co od razu przykuło moją uwagę. W czasie pięciogodzinnej podróży mieliśmy okazję trochę się poznać. Kiepsko mówił po angielsku, a mój rosyjski dawno poszedł w las, to jednak nie przeszkodziło nam w nawiązaniu fajnej znajomości.

Kiedy wysiedliśmy na dworcu w Bagan Aleksei zaproponował wspólne szukanie hotelu. Po kilku nieudanych próbach i powtarzającym się „sorry, is full…” dotarliśmy do Eden Motel. Młoda właścicielka hoteliku, mówiąca bardzo dobrym angielskim, przywitała nas również informacją o braku miejsc, ale widząc nasze strapione miny zaproponowała wykonanie kilku telefonów, żeby coś znaleźć. Nie było to jednak proste. Widząc nasze zrezygnowanie zaproponowała nam dwuosobowy pokoik – norkę bez okien przy recepcji, gdzie na co dzień zamieszkiwali pracownicy hotelu. Zmęczeni podróżą i upałem oczywiście wzięliśmy bez wahania.

Bagan był moim głównym celem wyprawy do Birmy. A teraz jeszcze miałem kompana, który podzielał moje fotograficzne pasje. Każdego dnia po śniadaniu wsiadaliśmy na wypożyczone rowery i wypuszczaliśmy się do starej części miasta. To obszar ok. 40 km kwadratowych gdzie znajduje się mnóstwo wielkich, średnich i całkiem małych stup.

Spędziłem w Bagan 5 dni, ale jeden z nich był wyjątkowy już od samego rana. Aleksei obudził mnie znacznie wcześniej niż zwykle i zaproponował odwiedzenie z aparatami pobliskiego targu. Uprzejmi, uśmiechnięci ludzie zajęci swoimi sprawami i handlem zdawali się nie zwracać na nas uwagi. Kiedy mieliśmy już wracać pojawiły się jeszcze mniszki, które jak co dzień robiły obchód miasteczka zbierając jałmużnę w postaci jedzenia.

Tego dnia postanowiliśmy w drodze do zabytkowej części odwiedzić na początek wielką złotą stupę Shwezigon Paya, którą zwykle tylko mijaliśmy. Bardzo miłe było nasze zaskoczenie kiedy okazało się, że trafiliśmy na jedno z buddyjskich świąt. Wokół stupy gromadzili się ludzie, a w postawionym obok dużym namiocie trwała jakaś ceremonia z udziałem starszyzny.

Kolejka małych mnichów, słońce rozświetlające wielką złotą stupę, pielgrzymi tworzący dekoracje, wszystkie te obrazy były wręcz oszałamiające, a to było zaledwie preludium do dalszej części dnia, a szczególnie wieczora.

Po odwiedzeniu Shwezigon Paya, jak zwykle przed zachodem słońca dotarliśmy na obszar historycznych stup, ale tym razem udało nam się dostać do dużej stupy, z której rozciągał się przepiękny widok. Zachód słońca był tego dnia niemal magiczny. Z każdą minutą światło jakby gęstniało rozświetlając unoszącą się nad drzewami i starożytnymi budowlami mgłę. To była prawdziwa uczta dla oczu i… obiektywów. Zerkaliśmy tylko z Alekseiem na siebie robiąc zdjęcia, uśmiechając się i nie dowierzając, że to się dzieje na prawdę.

Po tym kilkunastominutowym spektaklu światła i cieni ruszyliśmy w drogę powrotną nie przeczuwając nawet, że to jeszcze nie koniec atrakcji, które czekały na nas tego dnia. W zupełnych ciemnościach wróciliśmy do Shwezigon Paya, aby zobaczyć ją wieczorem. Rozpoczęte rano święto trwało nadal przybierając nowe wieczorne oblicza. Na murkach wokół stupy mniszki ustawiały rzędy zapalonych świeczek. Ich blask nadawał nowy wymiar temu miejscu. Wszystko skrzyło się i złociło. Obchodząc stupę natknęliśmy się na dwóch malców w mnisich szatach bawiących się świeczkami i kadzidłami, których portrety były dla nas prawdziwym prezentem na zakończenie tego przepięknego dnia…