Ladakh

30-31 sierpnia

Po wielu miesiącach przygotowań wyruszamy w końcu w podróż. Tą wyprawą zataczamy w pewnym sensie koło wracając do miejsc, które odwiedziliśmy podczas pierwszych odwiedzin Indii i Nepalu. Taka podróż sentymentalna, tym razem jednak samemu, bez przewodnika, grupy i programu…

Wylatujemy z Warszawy przez Helsinki do Delhi. Lot odbywał się w nocy. Około dwa miesiące wcześniej miała miejsce, prawdopodobnie spowodowana burzą, katastrofa samolotu Air France wracającego z Rio, a my za oknem obserwowaliśmy to niesamowite zjawisko z naszego samolotu… kłębiące się w ciemnościach chmury rozświetlane ciągłymi błyskami piorunów robiły ogromne wrażenie. Finowie w tą trasę wystawili nowiutkiego, komfortowego Airbusa więc siedmiogodzinna podróż przebiegła dość szybko i spokojnie. Wylądowaliśmy na delhijskim lotnisku ok 4:00.

Przylecieliśmy w okresie, gdy w Europie dość mocno panoszyła się świńska grypa.  Indusi na lotniskach wzmogli kontrolę sanitarną. Monitorowali pasażerów w kamerach termowizyjnych wykrywających podwyższoną temperaturę ciała człowieka oraz poprzez system dodatkowych formularzy do wypełnienia, z których część pozostawiana pasażerom zawierała informacje kontaktowe w przypadku zachorowania po przylocie.

Mając doświadczenie z wcześniejszych wyjazdów, jak unikać problemów z naganiaczami do taksówek zaraz po odebraniu bagażu i przejściu odprawy granicznej skierowaliśmy się do punktu sprzedaży pre-paid taxi. Podchodzisz do okienka, mówisz gdzie chcesz się dostać, a tam otrzymujesz cenę i płacisz. Okazuje się, że nawet w takich miejscach można się targować i po „wynegocjowaniu” ceny dostaliśmy kwit, z którym skierowaliśmy się na „postój” skąd pojechaliśmy do chyba najbardziej znanej wśród turystów części miasta Pahar Ganj. Nasza koleżanka zarezerwowała tam pokój w niedrogim hotelu, a takie można w Delhi znaleźć tylko na Pahar Ganju. Niestety na miejscu okazało się, że obudzeni pracownicy powiedzieli, że czekają na polską wycieczkę, dla której mają pokoje, ale dla nas nic. Natomiast hotel ten należał również do właściciela dwóch sąsiednich, ale nieco droższych. Koniec końców dostaliśmy dwuosobowy pokój w najdroższym z tych trzech, ale mieszczący się w naszym budżecie. Po krótkim śnie i odświeżeniu wybraliśmy się na Main Bazar, główną ulicę Pahar Ganj, pełną zapachów, zgiełku i  egzotyki Indii, które znamy z filmów. Przy okazji spaceru i zdjęć znajdowaliśmy kolejne miejsca przypominające naszą wizytę z przed pięciu lat. Niesamowite jest widzieć tych samych ludzi uwiecznionych wiele lat temu w tych samych miejscach, jakby czas się zatrzymał… Wieczorem spotkaliśmy się z naszą przyjaciółką Agnieszką, która była tam na stypendium związanym ze swoimi studiami z orientalistyki.

01 września

Wczesnym świtem zamówioną wcześniej w hotelu taksówką pre-paid jedziemy na krajowe lotnisko. Sąsiaduje ono z Międzynarodowym Lotniskiem im. Indiri Gandhi i jest od niego znacznie nowocześniejsze. Na miejscu, przy wejściu do hali głównej musimy pokazać wydruki z rezerwacją biletów lotniczych… dokonaną nomen omen przez Internet. To stanowi przepustkę do wejścia. Kolejną ciekawostką jest to, że otrzymujemy karty pokładowe nie na samolot przez nas zabukowany i opłacony na godz. 6:10 lecz na 9:30! Dopiero dopytywanie się czy nie zaszła pomyłka skłania obsługę do poinformowania nas, że przecież przesunięto godzinę odlotu. Bogatsi o nieoczekiwany czas korzystamy z wygód jakie proponuje to lotnisko. Są leżanki, wygodne fotele, bezpłatne maszyny do masażu stóp oraz dobrze zaopatrzone bufety i kawiarenki. Mamy również okazję poznać  prywatne linie lotnicze o istnieniu, których nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Nasz wybór padł jeszcze w Polsce na Kingfisher Airlines, ponieważ dawały możliwość rezerwacji i płatności przez Internet.

Po około półtoragodzinnym spokojnym locie podziwiamy góry pasma Ladakhu i Zanskaru. Na samym lotnisku, służby porządkowe bardzo pilnują, aby przylatujący nie robili zdjęć na płycie oraz przy samolocie. Ma to prawdopodobnie związek z bliskością spornych terenów zarówno z Pakistanem – Kashmir, jak i z Chinami.  Natomiast w hali tego małego lotniska jak wszyscy goście przylatujący w okresie Ladakh Festival, witani jesteśmy serdecznie przez ludzi w tradycyjnych ladakhijskich strojach i obdarowywani kadakhami, tradycyjnymi szalami zawieszanymi na szyi, wyrażającymi powitanie i szacunek.

Od samego początku po opuszczeniu samolotu zaczynamy odczuwać wysokość. Leh, stolica Ladakhu, znajduje się na wysokości ponad 3500 m.n.p.m. podobnie jak Lhasa, stolica Tybetu. Naszym pierwszym krokom towarzyszą więc lekkie zawroty głowy
i cięższy oddech. Korzystając z taxi pre-paid wyruszamy do naszego Old Ladakh Guest House, małego pensjonatu w starej części miasta, niedaleko terenu do gry w polo, w którym telefonicznie jeszcze w Polsce zarezerwowaliśmy pokój. Kręte, wąskie uliczki pozwalają dojechać tylko w pobliże hoteliku. W drzwiach guesthous’u witani jesteśmy przez młodych gospodarzy, którzy bez załatwiania żadnych formalności prowadzą nas bezpośrednio do zarezerwowanego pokoju i proszą, abyśmy się położyli, odpoczywali i tego dnia nie wychodzili nigdzie ze względu na konieczną aklimatyzację. Ich troskliwość i nasze przygotowanie w leki przeciwdziałające chorobie wysokościowej pozwoliły w następnych dniach bez problemu korzystać z uroków tej pięknej krainy. Nie było jednak łatwo wysiedzieć w pokoju, do którego raz po raz dobiegały dźwięki rozpoczynającego się dosłownie obok festynu inaugurującego 15-dniowy Ladakh Festival.

Dopiero wieczorem wyspani i wypoczęci, ale przede wszystkim głodni wyruszyliśmy do centrum, do jednej z restauracji poleconej nam przez właściciela hotelu na posiłek. Oczywiście będąc w Małym Tybecie mieliśmy wielką ochotę na tradycyjne tybetańskie pierożki momo, którymi zajadaliśmy się zarówno w Nepalu jak i Tybecie. Jednak nasi przezorni gospodarze na samo pytanie o momo z wyraźnym grymasem kiwali głowami odradzając je jako wieczorny posiłek… oczywiście mieli rację, pierożki są bardzo smaczne, ale również dość ciężko strawne i praktycznie w większości restauracji w Leh późnym popołudniem już niedostępne. Tego wieczora zjedliśmy więc jakieś mięso z warzywami i wróciliśmy grzecznie go pokoju…

02 września

W naszym pierwszym pełnym ladakhijskim dniu postanowiliśmy skorzystać z atrakcji jakie przygotowano w ramach festiwalu. Z kilku propozycji tego dnia wybraliśmy pokaz tańców Ch’am[1] w świątyni Chowkhang Vihara oraz popołudniowy mecz polo.

Wielkie było nasze zdziwienie, kiedy pokazując, otrzymany jeszcze na lotnisku, program festiwalu próbowaliśmy dowiedzieć się, jak możemy dotrzeć do świątyni. Nasz gospodarz widząc nazwę Chowkhang Vihara bez chwili zawahania powiedział, że znajduje się ok. 7 km za miastem, podobnie jak miejsce gdzie miały odbywać się turnieje łucznicze. Kiedy ponownie, w centrum, zapytaliśmy o to miejsce taksówkarza powiedział, że to jest znacznie bliżej, ale ok. 2 km od centrum. Po szybkim śniadaniu, idąc główną ulicą centrum szukając transportu, usłyszeliśmy odgłosy trąb i talerzy towarzyszące zawsze buddyjskim ceremoniom. Dobiegały one ze świątyni oddalonej o 20 metrów. Kiedy zobaczyliśmy zgromadzony na dziedzińcu tłum pielgrzymów i turystów z radością odkryliśmy się, że jesteśmy właśnie w Chowkhang Vihara i za kilka minut rozpoczną się pokazy tańców. Po zajęciu dogodnego miejsca do obserwacji i zdjęć podziwialiśmy piękne stroje, maski i rytualne tańce przy dźwiękach tradycyjnych instrumentów.

Nasze pierwsze zetknięcie z tańcami Ch’am na żywo miało miejsce w Białymstoku, na około miesiąc przed wyprawą. Wtedy na zaproszenie Marcina prowadzącego Fundację „Złoty Środek” przesłaliśmy przez zaprzyjaźnioną osobę nasze zdjęcia z Tybetu na wystawę towarzyszącą usypywaniu mandali przez grupę mnichów z Ladakhu na rzecz pokoju na świecie. Pojechaliśmy do Białegostoku, aby zobaczyć jak to wygląda wybierając przy okazji dzień, w którym miały być prezentowane również tańce Ch’am. Tam po raz pierwszy widzieliśmy piękne drewniane maski, wyszywane kolorowe stroje i charakterystyczne tańce przy dźwiękach trąb, talerzy i bębnów… Teraz mieliśmy ogromną przyjemność zobaczyć to wszystko w ich naturalnym otoczeniu, na dziedzińcu prawdziwej starej świątyni, tak jak to się odbywało tu zawsze od czasów kiedy buddyzm dotarł do Tybetu.

Dla nas, zapalonych fotografów był to prawdziwy raj. Ciężko było się decydować co fotografować, czy zmieniających się ciągle tancerzy w kolejnych strojach i maskach, czy miejscową publiczność w tradycyjnych ladakhijskich ubiorach.

Po uroczystościach, będąc nadal w czasie aklimatyzacji, wróciliśmy zmęczeni do hotelu. Nasz odpoczynek i drzemka przeciągnęły się i popołudniu dotarliśmy na mecz polo zbyt późno. Mogliśmy już tylko uczestniczyć w ceremonii nagradzania zwycięzców i zobaczyć jaką popularnością cieszą się te mecze.

Aby jednak wykorzystać czas udaliśmy się na poszukiwania dworca autobusowego, który miał się znajdować za terenem do polo, aby poznać rozkłady jazdy autobusów do różnych miejsc, które planowaliśmy odwiedzić w następnych dniach. Dworzec, do którego nie było wcale łatwo trafić, bo schowany był w małej uliczce, okazał się wielkim parkingiem pełnym starych i nowszych autobusów. W pomieszczeniach „kasowych” pełnych kurzu nie było nikogo. Informacje na tablicach ściennych w dużej części były nieczytelne, bo z połowy odpadła już farba. Po usilnych poszukiwaniach udało nam się znaleźć urzędnika, który jednak nie potrafił nam wyjaśnić jak i kiedy możemy dostać się do różnych miejsc i tylko powtarzał, że wyżej usytuowany jest inny dworzec, z którego odchodzą nasze autobusy. Ze względu na późną porę wróciliśmy do hotelu.

03 września

Od rana pochmurno i ponuro więc aura sprzyja pofolgowaniu sobie ze spaniem.

 Po wstaniu zamawiamy u gospodarzy hotelu ciepłą wodę w wiadrze. Częsty zwyczaj w tych rejonach, gdzie występuje deficyt wody. W małej łazience, polewając się kubkiem z wiadra każdy z nas bierze swoją pierwszą ladakhijską kąpiel. Po śniadaniu w naszej ulubionej restauracyjce udajemy sie na kolejny rekonesans na dworcu autobusowym, ale tym razem nie szukając już tradycyjnej informacji podchodzimy do kolejnych autobusów pytając obsługę o kierunki, które nas interesują. Dowiadujemy się dokładnie gdzie szukać i o której odjeżdżają poszczególne autobusy. Następnie przemierzając miasto wyruszamy na długi spacer z Leh poprzez wioskę Changspa do położonej na wzgórzu przy jednej z gór okazałej Shanti Stupy. Stupa wybudowana została przez japońską organizację buddyjską pod nazwą The Japanese for World Peace w 1985 i konsekrowana przez Jego Świątobliwość XIV Dalajlamę. Po drodze zatrzymujemy się w jednej z licznych restauracyjek na obiad. Siedząc na tarasie mamy możliwość obserwowania tego co dzieje  się na dziedzińcu gdzie mieści się zaplecze. Możemy przyjrzeć się jak zmywa się naczynia i przygotowuje herbatę z mlekiem (szczegóły na zdjęciach).

Wyglądająca z daleka na nisko położoną stupa mieści się na potężnym wzniesieniu, którego pokonanie zajmuje nam sporo czasu i wysiłku, zważywszy wysokość i naszą aklimatyzację. Sama budowla osadzona jest na sporej platformie, która tworzy również taras widokowy na piękną panoramę Leh i części doliny Indusu.

Sama stupa robi duże wrażenie. Jest biała, otoczona kolorowymi malowidłami z majestatycznym złotym posągiem Buddy w jej centralnej części z japońskimi inskrypcjami. Przy okazji widzimy również nielicznych ze względu na pogodę turystów i pielgrzymów, z których każdy na swój sposób obcuje z tym miejscem. Jest Indus, który ubrany w puchową kurtkę wykonuje kolejne asany jogi, jest długowłosa młoda dziewczyna prawdopodobnie z Europy medytująca na skaju tarasu, jest też para podziwiająca panoramę Leh. Pochmurna pogoda i chłód sprawiają, że szybko opuszczamy wzgórze i w pośpiechu wracamy do miasta, aby zdążyć przed zmrokiem, a  wieczorem i w nocy pojawia się ulewny deszcz.  Noc jest bardzo zimna.

Ciąg dalszy wkrótce…


[1] Taniec Ch’am – to rytualny taniec będący częścią obrzędów religijnych. Wykonywany jest w dużych drewnianych maskach np.  głowa jelenia.

 

No Comments

Post a Comment